Polska, której żołnierze i wojska walczyły na wielu frontach z okupantem hitlerowskim (wschodni, zachodni, podziemie niepodległościowe w kraju), była wzorcowym przykładem patriotycznego zrywu w obronie swej państwowości i wolności. Zapłaciła jednak za to ogromną cenę. Chociaż z II wojny światowej wyszła jako nominalny zwycięzca, to, mówiąc metaforycznie, jej serce było w opłakanym stanie. Warszawa – stolica – była kompletnie zrujnowana. Sytuacja wydawała się tak beznadziejna, że przez pewien czas rozważano jej przeniesienie na stałe do innego miasta. Gród Warsa i Sawy został jednak odbudowany i zachował swe stołeczne prerogatywy. Jak do tego doszło?
Temat powojennej odbudowy naszej stolicy jest obecny w debacie publicznej w zasadzie od samego początku, czyli od 1945 roku. Kwestia ta – a ściślej mówiąc działalność Biura Odbudowy Stolicy – do dziś wywołuje liczne polemiki i wzbudza sporo kontrowersji. Debata wraz z upływem czasu zamiast słabnąć, nabiera coraz większych rumieńców. Nacechowanie polityczne tylko podnosi jej temperaturę.
Wspomniany już przeze mnie BOS, tzw. dekret Bieruta, kwestia nacjonalizacji i reprywatyzacji – to tematy, które poruszę w tym wpisie. Zastrzegam przy okazji, że nie jestem warszawiakiem i nie chcę wyraźnie opowiadać się po żadnej ze stron tego sporu. Dobrze pamiętam jednak czasy, w których wszyscy mieszkańcy Polski musieli płacić specjalny podatek na rzecz odbudowy Warszawy. Postaram się być możliwie bezstronny i spojrzeć na sprawę z boku lub „z lotu ptaka”.
Zacznijmy jednak od początku.
Pierwsze zniszczenia Warszawa poniosła już w początkowych dniach kampanii wrześniowej. W wyniku bombardowań niemieckiego lotnictwa w gruzach legło około 10% zabudowy miasta. Ucierpiało zwłaszcza Stare Miasto, zaś Zamek Królewski został spalony. Kolejne zniszczenia nastąpiły po likwidacji getta w 1943 roku. Jednakże dopiero wybuch powstania warszawskiego 1 sierpnia 1944 roku przypieczętował los miasta. Rozkaz Heinricha Himmlera wydany 9 października 1944 roku mówił jasno: „To miasto ma całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi i służyć jedynie jako punkt przeładunkowy dla transportu Wehrmachtu. Kamień na kamieniu nie powinien pozostać”. Skrupulatni Niemcy wzięli sobie te słowa do serca. Ponad 85% zabudowy zostało całkowicie zniszczone: zbombardowane, spalone lub wyburzone. Cała lewobrzeżna Warszawa w zasadzie przestała istnieć. Prawobrzeżna część pozostała względnie nienaruszona głównie z tego powodu, że znajdowały się tam wojska radzieckie oraz armia generała Berlinga. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że Sowieci także przyczynili się do tego morza ruin. Nie odnoszę się tu do ich bierności w czasie powstania warszawskiego – ten fakt jest powszechnie znany i nie wymaga komentarza. Tym razem mam na myśli temat ukrywany, rzecz będącą jednym z najbardziej zapomnianych epizodów II wojny światowej. Chodzi mi o sowieckie bombardowania Warszawy, które miały miejsce w latach 1941 – 1944. Formalnie były one oczywiście skierowane w stacjonujące tu wojska niemieckie, jednakże podejrzanie często bomby spadały też na budynki cywilne. Najostrożniejsze szacunki mówią o śmierci około 1000 warszawiaków oraz o zniszczeniu około 3% zabudowy miasta. W czasach PRL był to temat, którego lepiej było nie poruszać…
Sumaryczna skala zniszczeń była zatrważająca. Najlepiej oddają ją dane Miejskiego Urzędu Statystycznego. W 1945 r. w Warszawie zniszczonych było 72,1 proc. izb mieszkalnych, 90 proc. budynków zabytkowych, 90 proc. kubatury zakładów przemysłowych i 30 proc. powierzchni ulic. Oprócz tego wszystkie mosty, dworce kolejowe i lotniska. W mieście znajdowały się także olbrzymie ilości min i niewybuchów.
Po zakończeniu działań wojennych powstał więc dylemat dotyczący tego, czy w ogóle odbudowywać Warszawę i gdzie (ewentualnie) przenieść stolicę Polski.
Zdania w tej sprawie były podzielone. Za odbudową optowali oczywiście warszawiacy, którzy od początku 1945 roku zaczęli ściągać do miasta (a raczej do tego, co z niego pozostało), do resztek swoich posesji. Natomiast sami komuniści, na czele z Bolesławem Bierutem, nie byli od początku przekonani do tego pomysłu. Warszawa kojarzyła się im z „burżuazyjną i sanacyjną” Polską przedwojenną. Poza tym niektórzy (nie tylko komuniści!) uważali, że należy pozostawić to morze ruin jako widomy znak barbarzyństwa hitlerowskiego oraz przestrogę dla przyszłych pokoleń. W takiej sytuacji pod uwagę (jako przyszła stolica Polski) było brane poważnie tylko jedno miasto – Łódź. Dlaczego akurat ten ośrodek, a nie np. Kraków, będący wcześniejszą stolicą Polski? Gród Kraka uchodził za „ostoję żywiołów konserwatywnych i narodowych”, a więc z gruntu nieprzyjaznych komunistom i komunizmowi, który nie mógł liczyć tu na szerokie poparcie. Zupełnie inaczej było w Łodzi. To robotnicze miasto było zwane „czerwonym grodem”. Nie zostało ono zniszczone w czasie działań wojennych i, co nie było bez znaczenia dla notabli komunistycznych, posiadało puste i przestronne mieszkania na ulicy Piotrkowskiej lub w śródmieściu, o które nie upomną się przecież pomordowani w obozach koncentracyjnych żydowscy właściciele lub wypędzeni Niemcy. Warszawa zaś miała małe, zatęchłe mieszkania bez podstawowych wygód czy chociażby dobrego nasłonecznienia. Poza tym Łódź znajdowała się w centrum nowej (pojałtańskiej) Polski, a stopień zniszczeń Warszawy miał uniemożliwiać odbudowanie miasta.
Szesnaście milionów ton gruzu – tak oszacowano zniszczenia Warszawy po wojnie.Wydawało się, że miasto nie ma szans by podnieść. Kluczowe było tu jednak stanowisko Stalina, czyli tego, od którego woli w tej części Europy i świata zależało niemal wszystko. Jego decyzje były ostateczne i nieodwołalne. A Stalin chciał odbudowy Warszawy. Była ona dla niego ważna z propagandowego punktu widzenia. Potrzebował on międzynarodowego uznania na zbliżającej się konferencji w Jałcie, a to mogła mu zapewnić m.in. odrodzona Polska ze stolicą w Warszawie. Słowo się rzekło, więc teraz trzeba było wprowadzić założenia w czyn. 3 stycznia 1945 roku Krajowa Rada Narodowa podjęła decyzję o konieczności odbudowy Warszawy i ustanowienia jej stolicą niepodległej Polski.
3 lipca 1947 Sejm przyjął ustawę o odbudowie Warszawy. Jeszcze wcześniej, bo 14 lutego 1945 roku, powstało Biuro Odbudowy Stolicy (BOS), będące niemalże „superurzędem” ze względu na to, że trafiali tu do pracy z automatu wszyscy architekci wracający do Warszawy oraz przede wszystkim z powodu zakresu kompetencji, które w normalnym mieście w warunkach pokoju są podzielone pomiędzy kilka różnych instytucji. BOS zajął się m.in. inwentaryzacją pozostałości zabudowy Warszawy, prowadzeniem prac projektowych dotyczących nowej Warszawy, tworzeniem wizji poszczególnych dzielnic i osiedli, wydawaniem pozwoleń na budowę i rozbiórki, koordynowaniem rozmieszczania różnych urzędów i instytucji na terenie miasta oraz tworzeniem na kilka lat do przodu kosztorysów i harmonogramów prac. BOS powstał z przekształcenia Biura Organizacji Odbudowy m.st. Warszawy powołanego przez generała Mariana Spychalskiego – ówczesnego prezydenta Warszawy oraz architekta z wykształcenia, zaledwie kilka tygodni wcześniej.
Warto w tym miejscu powiedzieć trochę więcej na temat generała Spychalskiego, gdyż jego rola w odbudowie stolicy jest nie do przecenienia, a życiorys niezmiernie ciekawy. Przed wojną pracował jako architekt w Warszawie. Jego projekty były wielokrotnie nagradzane, a prezydent Stefan Starzyński wysłał go nawet na stypendium do Holandii i Niemiec. Kampanię wrześniową spędził w Warszawie. Już wtedy planował przebudowę miasta (oczywiście przy uwzględnieniu zniszczeń, które wyrządziły miastu wrześniowe naloty lotnictwa niemieckiego). Miał poglądy komunistyczne – należał do Polskiej Partii Robotniczej. Był też szefem Sztabu Głównego Gwardii Ludowej. Pod koniec wojny został szefem Sztabu Głównego Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego oraz prezydentem Warszawy. Był przyjacielem i bliskim współpracownikiem Władysława Gomułki, co w pewnym momencie okazało się dla niego zgubne. W 1949 roku został wraz z towarzyszem Wiesławem oskarżony o „odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne, zdradę klasy robotniczej i reakcjonizm”, w efekcie czego rok później trafił do więzienia, w którym był torturowany. W 1956 roku na fali odwilży został zwolniony z zakładu karnego, uzyskał mandat poselski, a w latach 60. został nawet marszałkiem Polski. Niemal do końca życia pełnił ważne stanowiska w kraju, a zmarł w 1980 roku. Przez cały ten czas żywo interesował się sprawami Warszawy, jej odbudową i rozwojem. Protestował przeciwko zabudowaniu Pola Mokotowskiego czy budowie osiedla Za Żelazną Bramą. Stworzone przez niego w 1945 roku Biuro Organizacji Odbudowy Warszawy powstało na moment przed formalną decyzją rządu o odbudowie stolicy. Na polecenie Spychalskiego odnaleziono w Podkowie Leśnej profesora Jana Zachwatowicza, który objął zarządzanie tym biurem. Po utworzeniu BOS-u Zachwatowicz nie zarządzał całym „superurzędem”, choć także pełnił ważną rolę.
Kto zaś zasiadał we władzach BOS-u? Oprócz wspomnianego powyżej Zachwatowicza, który ostatecznie jako konserwator zabytków objął wydział architektury zabytkowej, byli to uznani przedwojenni polscy architekci: Roman Piotrowski (kierownik biura) oraz Józef Sigalin (jego zastępca). Cała trójka różniła się między sobą poglądami politycznymi i wynikającą z nich wizją rozwoju miasta. Zachwatowicz wywodził się z akowskiego podziemia i chciał restauracji, a w razie konieczności nawet ponownej odbudowy, zniszczonych zabytków. Piotrowski i Sigalin byli zaś „modernizatorami” i ludźmi nowego systemu. Mimo to potrafili ze sobą współpracować i dojść w wielu kwestiach do porozumienia. Nie brakowało jednak konfliktów i gorących dyskusji. Kością niezgody stała się właśnie kwestia renowacji zabytków z przywróceniem Starego Miasta włącznie. Dzięki uporowi Zachwatowicza i dobrej woli Edwarda Gierka, który w latach 70. wyraził zgodę na odbudowę Zamku Królewskiego, Polska ma odrestaurowaną zabytkową część miasta. Zostało to docenione przez międzynarodowe gremium, które w 1980 roku wpisało Stare Miasto w Warszawie na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO jako unikatowy przykład dzieła konserwatorskiego i architektonicznego. Decyzja o rekonstrukcji zabytków, odtworzeniu Starego Miasta, Nowego Miasta, zabudowy Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu, była niezwykle odważna i zupełnie pionierska w skali świata. Była ona złamaniem obowiązujących wtedy doktryn konserwatorskich. To „nieposłuszeństwo” wyszło jednak miastu zdecydowanie na dobre.
Czy zawsze ten konsensus (a może powinienem lepiej napisać: kompromis?) w łonie BOS-u stanowił salomonowe rozwiązanie? Oczywiście nie, choć ocena pracy i dokonań tego biura zależy w dużej mierze od poglądów politycznych danej osoby. Twierdzenia o przedwojennej Warszawie będącej „Paryżem Północy” są grubo przesadzone. Niestety w czasie zaborów Warszawa była miastem peryferyjnym bez jasno określonej tożsamości, rozdartym gdzieś między Wschodem i Zachodem. Było to widać także w architekturze. Przerażało zwłaszcza stłoczenie ludności w ciasnych pokojach kamienicznych oraz wąskie ulice. Sytuacja siłą rzeczy nie mogła ulec dramatycznej poprawie w dwudziestoleciu międzywojennym.
Jednak nostalgiczne spojrzenie części Polaków na tę epokę łatwo sprzyja jej mitologizacji. „Tamta Polska nie odpowiadała wcale idealnemu obrazowi, jaki nowe pokolenie może sobie tworzyć” – pisał Czesław Miłosz w „Wyprawie w dwudziestolecie”.
Warszawa doby dwudziestolecia międzywojennego nie przystawała do idealnego obrazu wykreowanego przez współczesną popkulturę: rozświetlonego neonami „miasta tysiąca i jednej nocy”, gdzie piękne panie i eleganccy panowie spędzają czas na dansingach i w kabaretach. Tak wyglądał tylko niewielki wycinek Śródmieścia. Podział na centrum i peryferia był znacznie silniejszy niż jest teraz. Życie kulturalne koncentrowało się między Marszałkowską, a Nowym Światem. Nawet w tej sferze (kultury) pełno było kontrastów. Kabarety dla zamożnej i wyrobionej artystycznie publiczności sąsiadowały z nielegalnymi scenami robotniczymi wystawiającymi wywrotowy, rewolucyjny repertuar. Co ciekawe, jedne i drugie sceny korzystały nieraz z tekstów tych samych autorów (np. Juliana Tuwima). W odległości kilkuset metrów od siebie znajdowały się ekskluzywne marmurowe kina i zadymione salki, gdzie za ekran służyło prześcieradło, a program zależał od tego, czy dany film spodobał się tutejszym chuliganom i oprychom. Trzymając się porównań do innych stolic można by powiedzieć, że Paryżem była tylko niewielka część miasta, zaś większość wyglądała raczej jak Ułan Bator Europy Zachodniej.
Moderniści (którzy przeważali w BOS) uważali, że ostatnim wartym uwagi prądem w sztuce był klasycyzm, dlatego starali się zachować budynki wybudowane najpóźniej w latach 20. XIX wieku, zaś kamienice „doby burżuazyjnej” zazwyczaj wyburzali.
Pomógł w tym uchwalony 26 października 1945 roku tzw. dekret Bieruta, który nacjonalizował wszystkie budynki i posesje na terenie Warszawy. Był to podstawowy dokument, który umożliwiał odbudowę miasta. Najlepszym przykładem jest odtworzenie zniszczonego w 98% Starego Miasta, które bez tego dekretu nie byłoby możliwe. Z jednej strony było to ordynarne pozbawienie ludzi ich własności prywatnej (i otworzyło drogę do późniejszych roszczeń związanych ze zwrotem majątku), ale z drugiej wielu architektów przyznaje, że bez tego kroku tak szybka odbudowa stolicy byłaby niemożliwa. Jednak takie „złodziejstwo w majestacie prawa” nie było tylko polską przypadłością. Na mocy podobnych aktów przejmowano nieruchomości w zniszczonych miastach, np. w Rotterdamie. Przeprowadzono tam w imię sprawnej i konsekwentnej odbudowy nacjonalizację gruntów zniszczonego śródmieścia natychmiast – jeszcze w tym samym miesiącu, w którym zostało zbombardowane. Nie odbudowywano przy tym nawet wszystkich zabytków, tylko te najważniejsze lub najbardziej charakterystyczne, a pozostałe budowle były zupełnie nowe. Jednak władzę PRL nie potrafiły (lub nie chciały) rozwiązać sprawy ewentualnych roszczeń i zamknąć kwestii wywłaszczenia raz na zawsze. Jeśli ktoś powinien płacić roszczenia, to moim zdaniem tylko i wyłącznie najeźdźcy, czyli Niemcy. Życzyłbym sobie, aby zostały stworzone takie podstawy prawne, które by to umożliwiały.
W niezwykłe zadanie odbudowy stolicy zaangażowało się całe społeczeństwo. Warto mieć tu na uwadze, że postawienie na nogi całego miasta było wydarzeniem unikatowym w skali globu.„Cały naród buduje swoją stolicę” – to komunistyczne hasło tym razem nie było przesadzone i oddawało stan faktyczny oraz entuzjazm towarzyszący społeczeństwu w przywracaniu świetności swojej stolicy. Tym smutniejsze jest to, że w dzisiejszych czasach wszyscy zdają się zapominać o tych właśnie ludziach – prawdziwych bohaterach tamtych lat. Wielu z nich mieszkało przecież w fatalnych warunkach, pochodziło niekiedy z odległych zakątków kraju i pracowało za przysłowiową kromkę chleba…
Datki (a także podatki wynoszące 0,5% bieżących dochodów) na cel odrestaurowania ze zniszczeń Warszawy zbierał w latach 1945 – 1965 Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy. Samo Biuro Odbudowy Stolicy zostało zlikwidowane znacznie wcześniej, bo już w 1951 roku. Natomiast w 1969 roku Warszawa osiągnęła stan ludności równy temu z sierpnia 1939 roku. Miasto odrodziło się więc na wszystkich możliwych polach: biologicznym, kulturowym, architektonicznym.
Jestem jednak świadomy, że kontrowersje związane z działalnością BOS-u i dekretem Bieruta pozostaną z nami jeszcze długo. W końcu sama likwidacja niektórych budynków i kamienic nie zawsze miała racjonalne uzasadnienie. Często decydowała tu ideologia, choć też nie zawsze. Jak wspominałem wcześniej, tak naprawdę o odbudowie miasta i kierunkach jego rozwoju zaczęto myśleć już w trakcie trwania działań wojennych. Przyszli urbaniści BOS-u (oraz inni architekci) zastanawiali się nad tym od co najmniej 1941 roku, będąc niejednokrotnie żołnierzami walczącymi na różnych frontach II wojny światowej.
Jak pisał zasłużony historyk sztuki i muzeolog Stanisław Lorentz: „Taka już jest historia Polski: budujemy i zbieramy, burzą nam i rabują, odbudowujemy i znowu zbieramy, znów nam burzą i kradną – i naszym obowiązkiem narodowym jest zawsze znowu odbudowywać i gromadzić, bo inaczej przestaniemy istnieć”.
Urbaniści z BOS-u, zgodnie z modernistycznymi prądami przedwojennymi, przewidywali, że odbudowana Warszawa ma być miastem szerokich arterii. W tym celu wyburzone zostały zachowane po wojnie kamienice m.in. na ulicach: Marszałkowskiej, Lesznie i Chłodnej. Przeciwnicy działań BOS-u próbowali na wszelkie sposoby uzasadniać konieczność odbudowy przedwojennej Warszawy w sposób możliwie wierny.
Jednakże było to często niemożliwe ze względu na zniszczenia wojenne. Jak pisał w swym referacie Bolesław Bierut: „Otrzymaliśmy szczątki miasta zabudowanego bezładnie, z fantastycznie przeludnionymi i zaniedbanymi dzielnicami robotniczymi i dostatnio wyposażonymi i urządzonymi koloniami bogaczy. Miasto, w którym naturalne prawo człowieka do przestrzeni, światła, zieleni, zostało odebrane klasie pracującej”. To zapewne z tego powodu BOS nie ratował wszystkich budynków. Kolejną bolączką był brak wystarczającej infrastruktury w przedwojennej Warszawie. Należało to teraz naprawić, a trudno było to przecież uczynić bez ingerencji w przedwojenną (obojętnie czy ocalałą, czy też nie) tkankę miasta. Wiele dzielnic było budowanych od zera, np. MDM i Muranów.
W odbudowie stolicy położono nacisk na poprawę sytuacji mieszkaniowej i polepszenie alarmujących statystyk z czasu międzywojnia. Do dziś korzystamy z ukształtowanych wtedy przestrzeni publicznych i terenów otwartych.
Zlikwidowanie ciasnych budynków z niedoświetlonymi pomieszczeniami, w których gnieździło się w fatalnych warunkach sanitarnych nierzadko kilkaset osób, zapobiegło wybuchom różnych chorób zakaźnych, które w przeszłości nawiedzały Warszawę. Jedną z najtragiczniejszych była epidemia cholery w latach 1872-73, którą przybliżę w moim kolejnym wpisie.
0 Komentarzy