„Póki świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem” – wszyscy znamy to powiedzenie, które (w zamierzeniu jego twórców) miało trafnie charakteryzować relacje polsko-niemieckie na przestrzeni dziejów. Choć nie da się ukryć, że mamy trudną historię sąsiedzkich stosunków (od bitwy pod Cedynią aż do dzisiejszych potyczek na forum unijnym), to nie jestem zwolennikiem ani czarno-białego spoglądania na historię, ani oceniania w taki właśnie sposób jakichkolwiek kontaktów międzypaństwowych. Dla mnie istotniejsze jest to, aby dociec, skąd wzięła się taka opinia. Dzisiejszy wpis będzie traktował o – moim zdaniem – głównym winowajcy i źródle tego stereotypu. Mam tu na myśli oczywiście Prusy, które na przestrzeni ostatnich pięciu stuleci (czyli właściwie przez cały okres swojego istnienia) mocno dały się nam we znaki. Nie zamierzam jednak pisać tu monografii tego państwa. Jeśli ktoś chciałby przeczytać takową, to mocno zachęcam do nabycia świetnej książki profesora Grzegorza Kucharczyka zatytułowanej Prusy. Pięć wieków. Jest to pozycja wybitna i prawdziwy must have dla każdego zainteresowanego historią tego obszaru Europy.
Wracając do tematu: chcę skupić się zwłaszcza na wieku XVIII, czasach Fryderyka II Wielkiego i jego działaniach w stosunku do Polski. Niezmiernie ciekawie wygląda tu zwłaszcza temat fałszowania przez Prusaków naszej waluty. I właśnie o tym będzie ten wpis. Mimo wszystko nie mogę pominąć krótkiego rysu historycznego.
Kraj ten był w pewnym sensie fenomenem. O ile bowiem pozostałe duże narody Europy wyłoniły się niejako „naturalnie z mroków historii”, to państwo pruskie zostało stworzone w sposób sztuczny. Nigdy bowiem nie było narodu ani obszaru geograficznego zwanego Prusami. Co prawda we wczesnym średniowieczu istniały pogańskie plemiona pruskie, ale należały one do ludów bałtyckich (a nie germańskich), nie stworzyły jednolitego organizmu państwowego (był to luźny związek wspólnot) i pod koniec XIII wieku zostały podbite przez Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli po prostu Krzyżaków. Zakon ten zagrażał naszemu państwu właściwie od momentu powstania. Jego potęga została ostatecznie złamana pod Grunwaldem (15 lipca 1410), zaś wojna trzynastoletnia tylko przypieczętowała dominację Polski, która podporządkowała sobie te tereny. W 1525 roku nastąpiła sekularyzacja, tzn. powstały Prusy Książęce rządzone przez dynastię Hohenzollernów. W 1618 roku wymarła pruska linia rodu. Niestety król Polski Zygmunt III Waza nie zdecydował się na wcielenie tych ziem do Korony. Zamiast tego wyraził zgodę na przejęcie Prus Książęcych przez główną linię rzeczonej dynastii, która władała elektoratem Brandenburgii (który również – patrząc historycznie – nie był przychylny naszemu państwu: zabór ziem podczas rozbicia dzielnicowego Polski, zabójstwo Przemysła II czy najazd na Gdańsk na początku XIV wieku). Tym samym nieświadomie przyczynił się do powstania państwa, które z dekady na dekadę stawało się coraz silniejsze i z czasem weszło do grona mocarstw europejskich. Zaczęło też bezpośrednio zagrażać Polsce i dążyło do rozbioru naszego kraju chociażby po to, aby móc przejąć polskie Pomorze Gdańskie, które rozdzielało ich terytorium. Wszyscy wiemy, że Prusacy w końcu dopięli swego.
Zanim jednak do tego doszło, to na tronie pruskim zasiadł w 1713 roku Fryderyk Wilhelm I, twórca militarnej potęgi tego państwa. Było on człowiekiem ze wszech miar praktycznym, kochającym wojsko i nienawidzącym blichtru oraz „światowego wykształcenia”. Jego zamiłowanie do ciągłej musztry przeszło do legendy. Nazywany był „królem sierżantem”. Kazał sformować regiment złożony z wielkoludów (mężczyzn o wzroście powyżej 190 cm), który był jego dumą i którym chwalił się na oficjalnych musztrach, paradach czy pokazach. Znany był ówczesny żart głoszący, że w Prusach istnieją trzy stany: piechota, kawaleria i artyleria. W życiu prywatnym okazał się tyranem i bigotem o wąskich horyzontach umysłowych. Dość dobrze charakter władcy pokazuje historia o mężczyźnie, który, zobaczywszy Fryderyka Wilhelma, zaczął od niego uciekać. Król dogonił go, obił kijem, z którym się nie rozstawał, i dopiero wtedy spytał, dlaczego od niego uciekał. Gdy dowiedział się, że poddany bał się go, król sierżant ponownie zbił go kijem, tłumacząc: „Ma się nie bać, ma swego króla kochać”. Właśnie w takim domu (a właściwie dworze) miał się wychowywać właściwy bohater tego wpisu, czyli Fryderyk II Wielki. Oczywiście owa „wielkość” zależy od punktu widzenia – dla Prus był to władca wybitny, a dla Polski stanowił przykład chyba największego możliwego szkodnika. Niechęć do króla Prus, a nawet przekonanie o jego diaboliczności zostały dobitnie wyartykułowane przez Adama Mickiewicza, który w III części Dziadów podczas egzorcyzmów księdza Piotra każe przedstawić się złemu duchowi opętującemu Konrada m.in. jako alter Fritz. Stary Fryc to właśnie przydomek Fryderyka II.
To postać niejednoznaczna, która mieściła w sobie wiele sprzeczności (i dlatego zasługująca na osobny wpis). Był on przeciwieństwem swego ojca, tzn. kochał sztukę, naukę, filozofię, miał zainteresowania humanistyczne, był poliglotą, poetą, korespondował z Wolterem, umiał komponować i grać na flecie. Potrafił być niezwykle dowcipny i ujmujący, imponował swoim oczytaniem. Zwano go często filozofem z Sanssouci (to letnia rezydencja władcy) czy Salomonem Północy.
Jednocześnie jednak sadystyczne wychowanie (ciągłe poniżenia i fizyczne znęcanie się Fryderyka Wilhelma I nad swoim delikatnym i wrażliwym synem) spowodowały wykształcenie się u tego ostatniego psychotycznych cech osobowości. Stosunki pomiędzy nimi uległy takiemu pogorszeniu, że Fryderyk napisał do swego ojca, prosząc go o więcej zrozumienia. Odpowiedź pisana w trzeciej osobie i utrzymana w urzędowym tonie rozwiała wszelkie nadzieje:
Książę okazuje krnąbrną i złą postawę, nie kocha też swojego ojca. Syn miłujący ojca wykonuje jego wolę nie tylko w jego obecności, lecz także wówczas, gdy nie jest widziany. Wie doskonale, że nie znoszę zniewieściałego chłopca, który pozbawiony jest wszelkich cech mężczyzny, nie potrafi jeździć konno ani strzelać. Jedyną przyjemność znajduje w bujaniu w obłokach i podążaniu za własnymi myślami. Oto moja odpowiedź.
Młody kronprinz (następca tronu) postanowił potajemnie wyjechać z kraju i schronić się na dworze swojego kuzyna, króla Anglii Jerzego II. Próba ta nie powiodła się, w efekcie czego książę został aresztowany i osadzony w najgorszym więzieniu. Król rozkazał postawić Fryderyka i jego przyjaciela (który pomagał mu w ucieczce), lejtnanta Hansa Hermanna von Kattkego, przed sądem wojskowym. Trybunał odmówił osądzenia syna władcy, uznając tę sprawę za kwestię rodzinną. Skazał jednak jego przyjaciela na karę dożywotniego więzienia. Nie usatysfakcjonowało to Fryderyka Wilhelma I, który postanowił zemścić się na swój sposób. Von Kattke został ścięty, Fryderyk zaś zmuszony do przyglądania się egzekucji. Stłamszony i poniżony książę musiał jakoś wytrzymać „ojcowskie” traktowanie władcy. Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero w 1740 roku, a więc po śmierci króla sierżanta. Wtedy to na tronie zasiadł dotychczasowy kronprinz. Jednakże lata znęcania się ojca pozostawiły trwałą skazę w psychice nowego władcy. Jakby tego było mało, to w wieku młodzieńczym przeszedł on intymną operację w związku chorobą weneryczną, którą zaraził się od prostytutki. Operacja jednak nie powiodła się do końca, gdyż król stał się niezdatny do odbywania stosunków seksualnych. Od osiemnastego roku życia nie przejawiał zainteresowania kobietami, a jego małżeństwo z Elżbietą Brunszwicką pozostało nieskonsumowane. Być może miał ciągoty homoseksualne (nie ma na to jednak mocnych, jednoznacznych dowodów). Uważał się za pierwszego sługę państwa i rację stanu przedkładał ponad wszystko. Potrafił rozpuszczać plotki, kłamać, postępować w sposób makiaweliczny – wszystko to ku większej chwale Prus. Jednym z narzędzi służącym pognębieniu sąsiadów (w tym przypadku Polski) i jednoczesnemu podreperowaniu własnego budżetu były fałszerstwa naszej monety na ogromną skalę.
Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak powiedzieć, że w omawianym okresie nie był on pierwszy. Szlaki przetarł już August III Sas, a więc król Polski i jednocześnie elektor saski. Nie miał prawa do bicia monety, gdyż o tego typu sprawie mogły zadecydować sejmy, które były przecież wtedy notorycznie zrywane. Ukochany przez szlachtę król (to właśnie za jego czasów ukuto słynne powiedzenie: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”…) zignorował zakaz i w 1749 roku wybił próbną serię miedzianych szelągów, które szybko rozeszły się na cierpiącym na niedostatek monet polskim rynku. Kolejne mennice wprowadzały do naszego kraju monety, które przyniosły skarbowi saskiemu 680 tysięcy złotych rocznie. Zachęcony sukcesem władca zaczął w 1752 r. bić również monetę złotą i srebrną. Były to działania bezprawne, choć oczywiście nie spotkały się ze strony polskiej szlachty z żadnymi poważnymi konsekwencjami. Król rzadko rezydował w Polsce, praktycznie cały czas spędzał w Dreźnie (stolicy Saksonii), na którego ciągłe upiększanie nie szczędził wydatków. Niemiecka ojczyzna króla stała się krajem bogatym, co nie uszło uwadze władcy Prus, który już kilka lat wcześniej zaczął wybijać sfałszowane pieniądze i rozprowadzać je po Rzeczypospolitej.
Jak jednak Fryderyk II zdołał zalać polski rynek fałszywą monetą? W jaki sposób tego dokonał?
Wiemy już, że w tych czasach w Polsce nie działały mennice, a w obiegu była zagraniczna moneta, gdyż brak było rodzimej. Fryderyk Wielki postanowił wykorzystać naszą indolencję w tym względzie i sam począł wybijać monety, które z czasem coraz bardziej traciły na wartości. Działo się tak dlatego, że każda kolejna emisja zawierała w sobie coraz mniej srebra – pisząc wprost: była coraz bardziej zafałszowana. Fryderyk działał według sformułowanej przez samego siebie zasady: „Jeśli można coś zyskać, będąc uczciwym człowiekiem, będziemy uczciwi, jeśli jednak należy oszukiwać, bądźmy łotrami”. Fałszywki były przywożone furmankami do naszego kraju i puszczane w obieg. Oczywiście tymi pieniędzmi nie wolno było posługiwać się w Prusach. Król tego państwa nakazał swoim agentom skupowanie pełnowartościowych saskich monet, które stanowiły doskonały surowiec do przetopienia (a może lepiej by było napisać: rozcieńczenia?). Rozpoczął się okres „zimnej wojny”- gospodarczej i handlowej pomiędzy Prusami, a Saksonią. Pruskie monety przegrywały z saskimi walkę na naszym rynku, więc Fryderyk posunął się do jawnego fałszerstwa. W 1755 roku nakazał mennicom we Wrocławiu i Królewcu podrabianie saskiej monety, tj. tymfów z podobizną Augusta III, zaś rok później militarnie zaatakował to państwo, rozpoczynając wojnę siedmioletnią. Prusacy dosyć szybko zajęli między innymi Drezno i Lipsk – a z nimi mennice Augusta III, które ruszyły ze zdwojoną siłą. Teraz to Fryderyk Wielki zaczął bez przeszkód wprowadzać „saską” monetę do naszego kraju. Proceder ten pozwolił mu w znacznym stopniu na finansowanie swojej kampanii wojennej. W pewnym momencie pruski władca wydzierżawił zajęte mennice i za 200 tysięcy talarów wynajął je Veitel Heine Ephraim – przewodniczący wspólnoty żydowskiej w Berlinie.
Teraz to on fałszował saską monetę i wprowadzał ją do obiegu. Pełnowartościowe oryginały były „wybierane” z naszego rynku i przesyłane do mennic „obrotnego” Żyda. Tak powstały właśnie słynne „efraimki”, oszukańcze monety wybite podczas wojny siedmioletniej. Wywóz dobrej waluty i zalew fałszywej spowodował wzrost cen w Rzeczypospolitej. W dalszych latach wojny sytuacja na froncie zaczęła być niekorzystna dla Prus, co jednak nie zakłóciło procederu fałszowania i produkcji marnej jakości tymfów zwanych powszechnie „bąkami”. Po prostu dzięki wywiezieniu zawczasu do Prus stempli polsko-saskich monet produkcja fałszywek mogła rozpocząć się „na miejscu”.
Tym samym Fryderyk II stał się fałszerzem na dużą skalę. Istnieją szacunki mówiące, że w tym okresie na 10 tymfów aż 9 było fałszywych (te dobre zostały dodatkowo skupione z rynku i przetopione). Sama wojna także zakończyła się pomyślnie dla Prus…
Jak za Sasów Polska walczyła z fałszerstwami Prus? Przede wszystkim nieskutecznie. Wszelkie działania były pozorowane bądź paraliżowane już na wstępnym etapie przez stronników Fryderyka Wielkiego. Nie podjęto żadnych skutecznych kroków politycznych lub nacisków międzynarodowych. Nie było spójnej idei, która przełożona na przepisy i procesy byłaby ratunkiem dla naszego rynku i handlu. Brak odpowiednio przeszkolonej do wyławiania sfałszowanych monet kadry sprawił, że Teodor Wessel – ówczesny podskarbi wielki koronny sprowadził z zagranicy fachowców, którzy mieli zbadać ilość kruszcu w monetach będących w obiegu. Na skutek tych działań wartość wszystkich saskich tymfów została zredukowana o połowę. Nie było to sprawiedliwe, ponieważ monety te były sfałszowane w różnym stopniu, a więc były „lepsze lub gorsze”. Wywołało to tylko kolejne fale niepokoju i niezadowolenia. W efekcie pojawili się nowi (tym razem lokalni) fałszerze. Drugim sposobem były komory celne, które miały rekwirować fałszywki i nie dopuszczać ich do obiegu. Niestety działania te nie były zakrojone na szeroką skalę, być może z powodu niewystarczającej ilości tychże komór.
Na początku lat 60. XVIII stulecia polski rynek monetarny sięga dna. Skupowanie fałszywych monet i redukcje mennicze spowodowały wzrost cen i nastanie inflacji. To wszystko doprowadziło szerokie masy chłopstwa do stoczenia się w otchłań biedy, a nawet do zbrojnych wystąpień przeciwko szlachcie. Kraj popadł w ruinę i stawało się oczywistym, że niezbędna jest natychmiastowa reforma monetarna.
Oczywiście poświęcony naprawie systemu pieniężnego Sejm z roku 1761 został zerwany. Król August III Sas cały czas (aż do swojej śmierci w 1763 roku) słał z Drezna fałszywy pieniądz, Fryderyk Wielki również nie próżnował… Doraźne działania krajowych urzędników były w stanie czasowo zagasić tylko największe pożary.
Nowym władcą Polski został Stanisław August Poniatowski, na którego sejm elekcyjny w 1764 r. nałożył obowiązek reformy walutowej. Stało się to przyczynkiem do założenia w Warszawie mennicy bijącej jedne z najpiękniejszych monet na kontynencie. Powołana przez niego Komisja Mennicza w 1766 roku wprowadziła nową stopę menniczą oraz nowe monety, które były nie tylko piękne, ale też wysokiej jakości. Fryderyk Wielki był o tym wszystkim zawczasu poinformowany dzięki rozbudowanej siatce szpiegów i spokojnie czekał na rozwój sytuacji. Generalnie nie uważał on polskiego króla za wartościowego przeciwnika. Państwo polskie było wówczas zbyt słabe, a pruski władca niemalże otwarcie korumpował naszych urzędników. Szybko okazało się, że na fałszowaniu polskiej waluty można zarobić nawet więcej niż na saskiej. Fabrykowanie monet ruszyło więc pełną parą i było czynione w sposób demonstracyjnie bezceremonialny. Zdarzało się na przykład, że pruskie wojsko zapuszczało się w głąb naszego kraju i siłą zmuszało mieszkańców do przyjęcia i wprowadzenia do obiegu falsyfikatów. A Stanisław August Poniatowski pozostawał bierny… Co ciekawe, mimo tego wszystkiego pracownicy pruskich mennic musieli złożyć przysięgę o dochowaniu tajemnicy. Fałszowali oni polską monetę w nocy, za dnia wybijając zwyczajną pruską. Za wygadanie się groziła im kara śmierci. Zresztą sam Fryderyk Wielki także pozostawał dyskretny i nigdy do niczego się nie przyznał. Stary Fryc zmarł w 1786 roku. Jego następca – Fryderyk Wilhelm II – ze zdziwieniem dowiedział się, że poprzednik fabrykował polskie monety. Nowy władca na szczęście nie zdecydował się na kontynuację tego procederu…
Także Stanisław August Poniatowski długo nie chciał uwierzyć, że waluta polska jest fałszowana na przemysłową skalę.
Oblicza się, że do 1787 roku na 43 mln złotych polskich wybitych w srebrze aż 40 mln zł wywieziono za granicę.
Chyba już wtedy czas rycerskiego honoru i dynastii panujących wyróżniających się pewnym „kodeksem przyzwoitości” minął bezpowrotnie. Pragmatyczny Fryderyk II nie musiał przejmować się rachitycznymi reakcjami nic nieznaczącego i zmierzającego ku upadkowi państwa polskiego. „Król filozof” jako pierwszy władca w nowożytnej Europie z pełną premedytacją dokonywał czynów niegodnych osoby szlachetnie urodzonej. I nie chodzi tu tylko o fałszowanie pieniądza. Generalnie władca ten bardzo chętnie robił rzeczy zarezerwowane dla pospólstwa, za które groziła (oczywiście zwykłemu człowiekowi) kara śmierci. Ważne było tylko to, aby państwo pruskie na tym zyskało. Było to chyba jedyne kryterium, którym kierował się „filozof z Sanssouci”.
Cóż rzec na koniec?
Faktycznie okazało się, że Prusak raczej nigdy nie był dla Polaka bratem. Jednak historia magistra vitae est. Dziś Polska ma dobry, stabilny pieniądz, który niezwykle trudno jest sfałszować. Nasz system bankowy jest jednym z najnowocześniejszych na świecie, a wspomniana Mennica Polska rzeczywiście słynie w wybijania pięknych i wysokiej jakości monet…
0 Komentarzy